Contimax MOSiR Bochnia – MKS MOS Płomień Sosnowiec 3:1 (21:25, 26:24, 25:22, 25:16)
Contimax: Mateusz Jarzyna, Szymon Ściślak, Konrad Stajer, Jakub Zmarz, Jakub Czubiński, Roman Kącki, Bartosz Luks (libero) oraz Jakub Habel, Maciej Grajoszek i Kacper Zduleczny.
Płomień: Robert Kiwior, Bartosz Chrzanowski, Michał Biernacki, Bartosz Schmidt, Mateusz Urbanowicz, Krzysztof Janko, Michał Kocyłowski (libero) oraz Karol Pachołek i Jakub Grzegolec.
Sosnowiecki Płomień faktycznie zgasł, ale po pierwszych akcjach tego meczu palić się mogli bochnianie – i to ze wstydu. Goście punktowali bez większych problemów, a tymczasem bocheńskie skrzydła miały spore problemy. Nie potrafił się wstrzelić Roman Kącki, Jakub Czubiński w jednej z akcji po prostu minął się z piłką i tak naprawdę obraz gry bochnian nie był obrazem miłym dla oka. Pięciopunktowe prowadzenie podopiecznych Dariusza Sobieraja mówiło samo za siebie i niewiele wskazywało na to, że coś się zmieni. A jednak, gracze MOSiR-u w końcu się ocknęli i przy bardzo dobrych zagrywkach Mateusza Jarzyny, dogonili rywali. Na tablicy świetlnej pojawił się wynik 17:18 i na remis także była szansa. Niestety, ani nie padł wynik remisowy, ani nie udało się gospodarzom przeskoczyć przeciwników i zwyciężyć w tej partii.
Co nie udało się w pierwszym secie, udało się w drugim – choć rzeczywiście trzeba przyznać, że łatwo nie było. Początek należał zdecydowanie do zawodników z Sosnowca, którzy nie dali się bochnianom oszukać na siatce. Wszystko zmieniło się jednak gdy w pole zagrywki powędrował Szymon Ściślak. Był to tak naprawdę pierwszy pełnowymiarowy mecz Szymka po kontuzji i faktycznie było widać, że siatkówki mu brakowało. Piłka po jego pierwszym serwisie wylądowała bezpośrednio w parkiecie, tuż obok zdezorientowanych rywali, a kolejne zagrania równie mocno zachwiały równowagą sosnowieckich przyjmujących.
Bochnianie wyszli na prowadzenie, ale nie było to w żadnym wypadku prowadzenie bezpieczne, bo siatkarze MKS-u doskonale wiedzieli jak zaszkodzić bochnianom. Przekonał się o tym m.in. Bartosz Luks, bo to właśnie on podbił piłkę „ufundowaną” przez jednego z sosnowiczan, a owa piłka po kontakcie z bocheńskim libero wystrzeliła w kierunku sufitu i… już nie wróciła. – Koniec meczu! – dało się słyszeć z trybun, ale nie jedną piłkę mieli jeszcze w zanadrzu gospodarze. O tym , że umieli się z tym „ciałem kulistym” obchodzić przekonali się goście, bo po kilku chwilach MOSiR prowadził 21:14. Czy coś złego mogło się przytrafić bochnianom? Teoretycznie nie, ale… cała przewaga została roztrwoniona. Przygasający zapał graczy MKS-u na nowo zapłonął i rozbudził w nich nadzieję na zwycięstwo w tej partii. Do tego jednak nie doszło, bo w decydującym momencie, Szymon Ściślak poczęstował rywali asem serwisowym i zakończył set numer dwa.
Kolejna partia także padła łupem podopiecznych Roberta Banaszaka, a prowadząc w setach 2:1 już zdecydowanie łatwiej grało się bochnianom. Czy początek czwartego seta miał swojego bohatera? Nietęgie mieli miny sympatycy Contimaxu gdy Konrad Stajer został „złapany” na bloku (2:2). Już po chwili role się jednak odwróciły i to Konrad dyktował warunki gry. Jego kąśliwe zagrywki doprowadzać mogły do szału przyjmujących MKS-u, a o potędze tej pozornie banalnej zagrywki może świadczyć fakt, że w jednej akcji aż trzech siatkarzy powalił na parkiet bocheński środkowy. Warto jeszcze dodać, że żaden z wspomnianej rzucającej się po parkiecie trójki zawodników, nie zdołał tej piłki podbić… Trener Dariusz Sobieraj próbował różnych wariantów, ale nawet wprowadzony na parkiet niemal dwumetrowy Jakub Grzegolec, który tyle szkód wyrządził bochnianom w czasie pierwszej konfrontacji obu ekip, nie był w stanie nic zrobić. Diametralnie odmienne nastroje panowały z kolei w bocheńskich szeregach, bo tam wprowadzony został do gry Maciej Grajoszek i faktycznie bardzo dobrze spisywał się na siatce. 11:5, 15:7, 19:11… Płomień z każdą kolejną akcją był coraz mniejszy, aż w końcu bochnianie – niczym zawodowi strażacy – całkowicie go zgasili i odnotowali drugie z rzędu zwycięstwo w rundzie rewanżowej.
Joanna Dobranowska
fot. Joanna Dobranowska